niedziela, 27 kwietnia 2014

25. Bo Lwy polują nocą (Felix)

// Madame marudzi, że mam napisać coś od siebie, to piszę- Absinthe mówi cześć :)


Ze wszystkich rodzajów pobudki- od przyjemnego miziania, do sąsiadów drących pyski za ścianą- jemu przypadł najgorszy, najokrutniejszy i najbardziej wulgarny.
                - Wstaniesz w końcu, czy nie, ty pojebany zapchleńcu? W nosie mi kręci od tego popiołu. Jak się osmarkam, będziesz miał przejebane.
                Ogromny tłumok z kołdry i zaspanego animaga przeturlał się z jękiem po łóżku, nieomal z niego spadając.
                - Rusz dupę, no!
                - Olek, dziecko ty moje...- wycharczał niewyraźnie Felix, po czym wysunął swą werbalną i wyjątkowo dzisiaj zarośniętą część ciała spod przykrycia.- Idź ty męczyć zakochanych w Francji, czy podkładać bomby pod Luwr, a nie ludzi budzisz...
                Głowa Alexa, tkwiąca w rozpalonym kominku niczym halucynacja po grzybkach, przewróciła oczami, z pełnym litości westchnieniem.
                - Ogarnij się, bo się czuję jakbym rozmawiał z moimi idiotami, a nie osobą dorosłą i odpowiedzialną...
                - Rozmawiasz ze mną, a ja się nie poczuwam, ani do jednego, ani do drugiego...
                - Stul dzioba! Atak ma być.
                Ozzy ziewnął przeciągle i usiadł na wyrku, cały potargany i pomięty i raczej średnio kontaktujący.
                - Gdzie?
                - Na Czajnikowej. Dzisiaj. O północy.
                - Jak o północy to nie dzisiaj...
                - Noszzzzz, stul mordę, purysto językowy! Weź ty oprzytomniej i się tym zajmij, bo mi się nie uśmiecha zlecać to dzieciakom. Są cenniejsi...
                - Dzięki, Olek- odparował wesoło animag i dźwignął się z łóżka, by zaraz kucnąć przed kominkiem i poklepać lewitującą głowę.- A teraz spadaj spowrotem, wyprowadź Skazę na spacerek i pamiętaj, że Francja to kraj miłości...
                Gdy wychodził z pokoju, goniły go przekleństwa i ambitne groźby małoletniego podopiecznego.


                Logicznych powodów, dla których Ozzy mógłby zignorować wiadomość od Alexa była cała masa- od, niezbyt wzbudzającego zaufanie, źródła informacji, do pełnego wątpliwości w zdrowie psychiczne Lwa, sposobu jej przekazania. Ale kilka lat spędzonych w jakże elitarnym towarzystwie blondaska i spółki przyzwyczaiło Feliksa do przyjmowania poleceń gówniarza łaskawie i bez zbędnego gadania. Niech się młody cieszy, że ma takich wspaniałomyślnych przyjaciół, którzy dla niego w nie jedno gówno wejdą.
                Z kolei, kompletnie idiotycznym pomysłem było wybieranie się na Czajnikową bez odpowiedniego wsparcia, a nawet w zespole pomniejszonym o tak istotny i śmiercionośny czynnik jakim był Skaza, dlatego też Ozzy jeszcze rano podskoczył na pocztę i wysłał anonimową sowę do jakże super tajnego Zakonu Feniksa. Potem wystarczyło tylko, by dopilnować reszty stadka w utrzymywaniu gotowości bojowej i trzeźwości aż do wieczora, gdy bez pośpiechu, parami i w kilkunastominutowych odstępach czasu deportowali się na ulicę Czajnikową.
                Ulica ta, mieszcząca się w dumnej okolicy zapuszczonego parku i głównej menelni miasta, nie różniła się niczym szczególnym od innych miejskich uliczek. Te same sklepy, banki i restauracje, te same budynki i zapuszczone elewacje starych kamieniczek. Nawet nie wszyscy mieszkańcy Czajnikowej zdawali sobie sprawę, że w kiosku koło przystanku można kupić Proroka Codziennego, a drogeria na dole handluje również niecodziennymi składnikami do eliksirów. Ulica Czajnikowa była bowiem jedną z niewielu istniejących na świecie dzielnic mieszanych- dla szlam, charłaków i czarodziei, którzy postanowili wieść życie u boku mugoli. A to czyniło ją płachtą na byka- a konkretniej- na nienawidzących mugoli i magów nieczystej krwi zwolenników Voldemorta.
                Gdy Ozzy pojawił się na skrzyżowaniu Czajnikowej i Dębowej dochodziła jedenasta wieczorem. Ulice były puste, zniknęły nawet osiedlowe moczymordki, które wolały w spokoju raczyć się napojem bogów w zaciszu śmietników, piwnic i melin, niż zabawiać się na terenach o których dziwne słuchy krążyły. Zamieszkujący tą ulicę czarodzieje również niezbyt chętnie opuszczali swe mieszkania, szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń. Dla Felka i reszty było to bardzo na rękę- mniejsze ryzyko by ucierpiał ktoś niewinny.
                Rafael rozejrzał się leniwie po ulicy, po czym skinął Felixowi głową. Uścisnęli sobie krótko dłonie i Lew ruszył dalej, by zająć ustalone wcześniej miejsce.
                - A wy, gówniarze, czego się tu kręcicie? Mogłem się domyślić, że to wasza sprawka... - Z bramy, niczym cień, wysunęła się niezbyt przystojna buźka Moody'ego a za nią reszta, również nieszczególnie atrakcyjnej postaci. Ozzy uśmiechnął się pod nosem, obracając do Alastora i pochylając w lekkim ukłonie.
                - Panie Moody, jak zawsze w humorze- zagaił wesoło.- Pan też dostał wiadomość o dzisiejszym polowaniu na kaczki? Mam nadzieję, że będziemy w tej samej drużynie...
                - Nie pierdol ty mi tu szyfrem- auror jak zwykle zachwycał delikatnością i taktem. Obrzucił Lwa spojrzeniem, którym spojrzeć mógłby na kotleta, który przeleżakował ze trzy miesiące pod tapczanem.- Ja wiem, że to ty, że to ten twój i że cały Zakon dzisiaj nie śpi tylko pilnuje tego syfu. Ty się lepiej módl, żeby ci cali śmierciożercy się tu dziś zjawili, inaczej zrobię tobie i twojej grupce niedorosłych błaznów porządną lekcję "Gdzie można wsadzić człowiekowi miotłę".
                I, zanim Feliks zdążył skomentować stan wiedzy Alastora na temat wsadzania czego i gdzie, ten zniknął bezszelestnie i z gracją, której bynajmniej jego wygląd nie sugerował. Lew wzruszył ramionami, stuknął obcasami i podjął swą wędrówkę do celu, którym był zarośnięty krzakami bzu ogródek przed jedną z kamienic.
                Nie zdążył się nawet porządnie znudzić, kiedy, od strony parku, rozległo się kilka trzasków, głośne nawoływania i echo jakiejś bojowej i nieszczególnie ambitnej pieśni, wyśpiewywanej przez gardła niekoniecznie do tego stworzone i z wątpliwym talentem wokalnym. Wyciągnął różdżkę zza pazuchy, ale pozostał w ukryciu, nawet po tym jak niebo rozświetlił ogromny, zielonkawy znak czaszki z wężem między zębami czy gdy latarnie koło niego z hukiem rozwaliło zaklęcie wystrzelone przez pojawiające się na końcu ulicy zakapturzone postaci. Dopiero gdy śmierciożercy doszli już do pierwszych budynków i skierowali swoje różdżki na okna i drzwi do mieszkań, Ozzy wyszedł z ukrycia.
                - Depulso!- Machnął różdżką w kierunku nadciągającej grupy. W tej samej chwili kilka innych, kolorowych promieni przemknęło obok niego, wystrzelonych przez członków jego drużyny lub Zakonu, trudno zgadnąć a na oglądanie się za siebie nie było czasu. Ciszę nocy rozdarły krzyki rzuconych zaklęciem na ściany śmierciożerców, przekleństwa i inkantacje, ale nowi zamaskowani przeciwnicy wciąż się pojawiali- już teraz było ich ponad pięćdziesięciu. Jakiś czar musnął ramię Felixa, nim ten zdążył się osłonić, uskoczył więc w ciemne wnętrze jednej z klatek schodowych, rzucając jeszcze krótkie "Immobilus" w kierunku tych złych.
                - Ciężka noc, co?- Lew niemal wsadził sobie własną różdżkę w oko, obracając się gwałtownie na pięcie i stając twarzą w twarz z dziewoją ubraną jedynie w koszulę nocną i uśmiech kota nad miską śmietany.
                - Shepard!- Wyszczerzył zęby, łapiąc równowagę.- Kopę lat! W końcu cię wypuścili z Hogwartu?
                - Skończyłam szkołę w tym samym roku, co ty, mądralo, ale możesz nie pamiętać, zezwalam, fakt, po tym co my tam piliśmy świętując...- wzruszyła ramionami i wychyliła się na ulicę, rzucając kontrolne spojrzenie na sytuacje.- Czemu nikt mnie nie uprzedził o imprezie?
                - Kotek, z ręką na sercu- na dowód swych słów położył dłoń na piersi- nie miałem bladego pojęcia, że mieszkasz w okolicy. Albo w tym mieście. Ewentualnie kraju. Moja culpa, w każdym bądź razie.
                Machnął różdżką na zewnątrz, puszczając ładny strumień energii w jednego z śmierciożerców, ten zdążył się jednak uchylić. Zamaskowany ktoś stojący za nim nie miał takiego refleksu. Shepard zacmokała.
                - Wisisz mi kolejkę, Ozmowski, ale najpierw mam interes do załatwienia z tymi tutaj, chuliganami...
                I przemknęła obok niego, rzucając się w wir walki z zapałem godnym pozazdroszczenia. Lew pozostał na klatce jeszcze kilka chwil, wystarczających na rzucenie paru Incarcerous'ów i jeden Petrifikus. po czym zmienił miejsce pobytu na te bliżej głównej akcji.
                Mimo przewagi liczebnej i nieczystej gry śmierciożerców coraz więcej zamaskowanych postaci lądowało na ziemi, ewentualnie pobliskich krzakach, niezdolnych do dalszej walki. Czarodzieje i czarownice przybyli na Czajnikową w celu ratowania niewinnych, działali w sposobów wiele bardziej przemyślany i zgodny. Mimo że drużyna Ozziego i Zakon Feniksa nie przepadali za sobą, w wirze walki potrafili zakopać topór wojenny i współpracować w eliminowaniu przeciwników w sposób niekoniecznie poważny i przystający osobom dorosłym.
                I już, już widać było światełko w tunelu i glorię zwycięstwa, gdy ciemność jakby zgęstniała a chłodna noc zrobiła się jeszcze bardziej zimna. Nagły odwrót pozostałych na własnych nogach śmierciożerców nikogo już nie zdziwił, gdy na niebie zakotłowało się od zwiewnych i przerażających sylwetek dementorów. Z kilku odważnych dotąd gardeł dobiegł jęk przerażenia i nie można było się dziwić tym, którzy cofnęli się kilka kroków, widząc jak maszkary obniżają swój lot. Felix zacisnął zęby i zignorował lodowe okowy, które ścisnęły go w piersi...
                Bo czy jest coś, czego Lew mógłby się bać?
                (I nagle czuje tę ciemność, która wkrada się do jego serca, te zimno, które obejmuje jego ciało, jego serce i kości, i znów jest małym dzieckiem, znów jest mężczyzną, znów jest Lwem, ale to nie chce odejść. To jest chłód pustych nocy, to jest ciemność zbyt długiej bezsenności i ciężar na piersi- to pustka w sercu krzyczy. I to wciąż w nim żyje, to nie chce odejść, to jest z nim od zawsze, to część ciebie, synku. Możesz zasłaniać oczy, zakrywać uszy i udawać że wszystko jest ok, ale nie możesz wyrwać się ze szponów lęku. On tu jest. Dyszy ci nad karkiem, wyrywa serce z piersi i chichocze złośliwe- "Jesteś sam"...)
                I gdzieś daleko, obok siebie, słyszy jęk i wie, że to ktoś z jego ludzi. JEGO ludzi.
                (Wtedy wszystko traci ostrość, cały wszechświat rozpada się na kawałki i zostaje tylko ta pieprzona pewność, ten ośli upór- że sam ich sobie zgarnie. Że przytarga ich sobie za kudły, za cholerne, uparte oczy, za cały ich strach przed bliskością i że zrobi ich swoimi, a siebie zrobi dla nich i nic już ich nie zatrzyma, bo to właśnie jest stado. Bo dla nich żyje i dla nich walczy. Dla nich jest Lwem.)
                - Nosz, do cholery, co za debil wyłączył światło?- Rzucił w przestrzeń, spomiędzy zaciśniętych warg, a potem uśmiechnął się, tak, uśmiechnął, wyszczerzył zęby prosto w gębę dementora, który zbliżał się do niego nieubłaganie.- Dobra, ludzie, koniec tej zabawy. Każdemu, kto skopie dupę jednemu z tych wariatów w kieckach stawiam po wszystkim butelkę czystej, dużą pizzę i eliksir rozweselający...
                To nie jest wspomnienie, to nie jest nawet dobra myśl, która mogłaby nakarmić bestie dookoła nich, bestie w nich samych. To obietnica. Niezłomna, uparta i poza zasięgiem dementorów. I kiedy Felek widzi pierwsze światła budzących się do życia patronusów, wie już że wygrał. I to nakręciło go jeszcze bardziej.Złapał straszydło przed sobą za poły śmierdzącego płaszcza, przyciągnął do siebie i warknął krótkie, wesołe:
                - Żryj to, paskudo.
                Reszta zginęła w blasku.



                Potem jest już tylko klasyczna, smętna scena zajmowania się rannymi (w liczbie 14, głównie zamaskowanych dupków) i poległymi (w liczbie 3, na szczęście również ze strony śmierciożerców) i próby ignorowania przestraszonych oczu śledzących ich zza szczelnie zasuniętych firanek.  Zaledwie kilkoro mieszkańców Czajnikowej wyszło do nich na ulicę, by pomóc, lub chociaż sprawdzić czy żyją. Ozzy szybko odnalazł resztę grupy i z odetchnął z ulgą widząc, że wszyscy mają się cacy, nie licząc kilku guzów i otarć. Shepard też była cała. Rzuciła Felixowi spojrzenie pełne triumfu, mimo zmęczenia widocznego w kącikach oczu.
                - Długo się tu nie pokażą- uśmiechnęła się, klepiąc Ozziego po ramieniu.
                - Jak to się mówi, pogoniliśmy im kota! Albo ich kotem...!- Słowik pojawił się obok i poklepał Felka po drugim ramieniu, szczerząc zęby do dziewczyny.- Cześć, Shep. Rozruszałaś się?
                Ruda uniosła różdżkę do ust, uśmiechając się figlarnie.
                - Martwisz się, czy proponujesz dogrywkę? Może wiecie coś o jakiś innych atakach tej nocy? Skoro już wyleciałam na ulicę w samej koszuli, to mogę wam potowarzyszyć dalej...
                - Broń cię Bigosie, kobieto, ja na dzisiaj mam dosyć- Ozzy pokręcił głową z niedowierzaniem nad walecznością i łaknieniem krwi przedstawicielki płci pięknej.- Poza tym, moje upierdliwe źródło informacji nie świergotało o żadnym innym ataku, możemy więc optymistycznie przyjąć, że wszyscy śmierciożercy poszli już grzecznie lulu i nie będą wam sprawiać więcej kłopotów.
                - Będą- dobiegł ich nagle pełen upartości i wrogiego nastawienia do świata głos. Kilka kroków przed nimi zatrzymał się młody, jasnowłosy mężczyzna dzielnie dzierżący sporych rozmiarów i niewiadomego pochodzenia rurę, symbolicznie i subtelnie w kilku miejscach poplamionej czymś zapewne krwistoczerwonym. Mierzył ich chłodnym spojrzeniem.- Wy, magowie, to jeden wielki, chodzący kłopot. Dopóki choć dwóch takich będzie chodziło po ziemi, dopóty będą się tłuc, wciągając w swoje wojenki wszystkich wokół.
                Shepard westchnęła cicho i przygryzła wargę.
                - Poznajcie mojego brata- Leto, który jest charłakiem i wcale się tego nie wstydzi i bardzo nie lubi magów, co widać po frajdzie z jaką wylazł tutaj tłuc, oby tylko, śmierciożerców- wyrzuciła z siebie jednym tchem.
                - No proszę, taka wdzięczność- sapnął Słowik z udawanym oburzeniem, zakładając ręce na piersi.- My tu sobie żyły wypruwamy, życia narażamy, żeby uratować kogo się da, a i tak zawsze znajdzie się ktoś do narzekania. Co nie, Ozzuś?
                A Ozzuś stał z boku i usilnie starał się nie wyglądać, jakby gapił się na charłaka jak ciele na malowane wrota.
                Głupiec zmarszczył brwi, wodząc spojrzeniem od Lwa do Leto, a potem, pod naporem jakże morderczego spojrzenia Feliksa, kwiknął wesoło i oddelegował się pospiesznie do reszty grupy, szerzyć radosną nowinę, za którą pewnie animag będzie go musiał potem zabić.
                I tylko, nim deportowali się wszyscy spowrotem do domów, Felek złapał Słowika za ramię i syknął do ucha, pełnym obietnic tonem:
                - A niech się tylko Alex o tym dowie...



Rysunek prosto od Absinthe :) 

                - Od kiedy ty lecisz na charłaków? To jakiś popieprzony fetysz, czy jak?
                Nieforemny tłumok z kołdry i lwiego animaga poruszył się niemrawo, po czym wysyczał w poduszkę parę przekleństw, których nie powstydziłby się sam Alex, którego dumny łeb znów lewitował w kominku.
                - No. Tłumacz się, bo gdybym wierzył w każdą plotkę, którą rozgaduje Słowik, mógłbym zostać redaktorem Bravo. Bujnąłeś się w jakimś charłaku?
                Feliks uniósł się do pozycji siedzącej obrzucając blondyna spojrzeniem zombie na prochach.
                - Nie.
                - O, kurwa, a jednak się bujnąłeś.
                - Olek, kurna, wyłaź z mojego kominka i pożycia osobistego, bo ci obkleję pokój plakatami Pięciu Różdżek Miłości- Ozzy wytoczył ciężkie działa, zakładając ręce na piersi. Głowa Alexa milczała chwilę, zapewne dywagując nad tym, czy cel jest warty świeczki, w końcu zrezygnował, dygnął głową, jakby, gdzieś tam, wzruszył ramionami i zniknął, zostawiając za sobą wredne:
                - Już myślałem, że jesteś impotentem...
                Ozzy podrapał się po brodzie, ziewnął kilka razy, wstał, przeciągnął się i ruszył do pokoju głównego z głośnym, groźnym:
                - SŁOOOOOOOOOOOWIK!!!!!!!!!!!!!!!!!!


(So she said, "What's the problem, baby?"
What's the problem I don't know
Well, maybe I'm in love (love)
Think about it everytime
I think about it
Can't stop thinkin about it

How much longer will it take to cure this?
Just to cure it cause I can't ignore it if its love (love)
Makes me wanna turn around and face me

But I don't know nothing about love)

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

24. Romans na kopytach (Max)

- Wreszcie przerwa!!! – wykrzyknęła Angie, kiedy siedzieliśmy w Wielkiej Sali i zabieraliśmy się za lunch.-A, właśnie! Max, mam pytanie.
- Jakie? – spojrzałem na nią trzymając w buzi kanapkę, a mój krwiście czerwony kosmyk formuje się w znak zapytania.
- Jak poznałeś to centaur-ciacho.? – wyszeptała i zaśmiała się cicho.
- Bardzo chętnie Ci powiem, ale może jak chłopaki pójdą…. pewnie nie chcą o tym słuchać.
- Przestań pierdolić – oznajmił Alex i wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od czytanego właśnie Proroka Codziennego.
- Naprawdę chcecie tego słuchać.? – Spojrzałem na Al’a i Lucę. Skinęli głową na znak że też chcą posłuchać. – No dobrze, to opowiem… zaczęło się w październiku…

Retrospekcja
            Na październikowej lekcji ONMS uczyliśmy się o sklątkach. Lekcja jak zwykle nie była zbyt interesująca, ale trzeba było wytrwać. Pozostało już tylko niecałe 18 minut do końca. Chcąc zabić czas zacząłem się rozglądać na różne strony. Po kilku chwilach mój wzrok przykuł Zakazany Las. Nie koniecznie sam las, a  raczej postać mężczyzny skrywająca się w cieniu lasu. Niebyłem w stanie dokładnie zobaczyć kto to jest. Tajemnicza postać w dziwny sposób wydawała się mnie znać i po chwili zaczęła przekazywać mi kilka włoskich gestów oznaczających, że chce ze mną porozmawiać. Nie wiedząc czemu zacząłem iść w jego stronę, prowadzony przez jakąś niewidzialną siłę. Z transu wyrwała mnie nasza pani profesor.
- Panie Demonio a pan gdzie.?
- A nigdzie… emmm… idę do Alexa – uśmiechnąłem się głupio i stanąłem koło Alexa. Moje myśli jednak wciąż zajmował widok tego mężczyzny w cieniu. Lecz kiedy znów spojrzałem w tamtą stronę, jego już nie było. W końcu wybił dzwon oznajmiający koniec zajęć i przerwę obiadową. Zamyślony udałem się wraz z przyjaciółmi na obiad. Zajęliśmy te same miejsca przy stole wspólnym i zacząłem sobie nakładać to, co było pod ręką.
- Max wszystko gra? – Luca spojrzał na mnie uważnie.
- Jest ok – odrzekłem z głupim uśmiechem – było pyszne. – zostawiając niedojedzone jedzenie wstałem i udałem się do skrzydła mojego domu. Moje myśli były wciąż w Zakazanym Lesie.
Moje dumanie nie trwało długo, gdyż  przerwała je sowa stukająca w szybę okna dormitorium. W dziobie trzymała kawałek papieru. List do mnie? O tej porze? Z lekkim strachem  otworzyłem jej okno i wpuściłem do środka. Wziąłem od niej list. Pewnie liczyła na nagrodę, ale nie miałem co jej dać, więc nastroszyła piórka, wyraźnie obrażona. Po długiej chwili patrzenia na piękny pochyły charakter pisma, postanowiłem otworzyć kopertę i przeczytać zawartość.
                „ Drogi Maxuelu.
            Chciałbym się z Tobą spotkać i porozmawiać. Czy dałbyś radę się ze mną spotkać za trzy tygodnie o północy przy starym pniu na środku Zakazanego Lasu.? Liczę na szybką odpowiedź z Twojej strony.
Czekam z niecierpliwością
Salomon”
Salomon? Kto to kurwa jest? – wrzasnąłem na cały głos nie zwracając uwagi na reakcję moich kolegów z pokoju i rzuciłem się bezradnie na łóżko. Chce się spotkać za trzy tygodnie? Bardzo chętnie ale są trzy problemy: po pierwsze po północy nie można wychodzić z dormitoriów, po drugie Zakazany Las jest przecież Zakazany, a po trzecie są tam pająki… pająki. Wzdrygnąłem się na samą myśl o tych zwierzątkach. 
Dobra, Max, czas ruszyć troszeczkę szare komórki w głowie, o ile jeszcze tam są. Jak wyjść ze szkoły tak aby nikt się nie zczaił. Zaklęcie niewidoczności? Odpada. Zaraz mnie namierzą. Peleryna niewidka? To też odpada nie mam żadnej. Myśl Max!!! Myśl!!! Wiem… czas na zrobienie owsianki niewidki. Uśmiechnąłem się sam do siebie radośnie i usiadłem przy stoliku nocnym. Odpisałem Salomonowi, że się zjawię i błagałem jego sowę by mu to dostarczyła.
 Po długich błaganiach na kolanach i szlochach ta łaskawie się zgodziła dostarczyć moją odpowiedź i wyleciała. Ja natomiast usiadłem przy biurku i postanowiłem zając się opracowywaniem receptury… jednak po kilku minutach zrezygnowałem. Jak ją zrobić skoro nie posiadam odpowiedniej wiedzy o istniejących roślinach, przedmiotów, czy składników, pomagających stać się niewidzialnym. Postanowiłem jurto przed lekcjami udać się do bibliotek i wypożyczyć kilka książek na ten temat. Zgasiłem świecę i położyłem się na łóżku, samemu nie wiedząc kiedy zasnąłem.


Następnego ranka wstałem przed wszystkimi. Ubrawszy się szybko, zbiegłem na dół, do biblioteki, w celu zaczęcia przygotowań. Miałem tylko trzy tygodnie, więc trzeba było się pospieszyć. Kiedy tylko postawiłem pierwsze kroki w bibliotece, spojrzenia moje i Pani bibliotekarki spotkały się, a ja uśmiechnąłem się radośnie.
- Nie za wcześnie na naukę młody człowieku.? – Oznajmił chropowaty głos starszej kobiety
- Nigdy nie jest za wcześnie – oznajmiwszy z uśmiechem, udałem się na dział poświęcony zielarstwie i zacząłem przeglądać tytuły ksiąg. „ Jakie Zioło na jaką dolegliwość”, „Najważniejsze rośliny czarodziejów”, „Wielka księga zielarstwa”. Tomy od I do XV. Westchnąłem bezradnie, zastanawiając się co teraz, wtem kątem zauważyłem starą i poniszczoną książkę. Postanowiłem zaryzykować, co mi szkodzi. Delikatnie wyjąłem książkę i przeczytałem cicho tytuł – „Niezwykłe rośliny, na specjalne eliksiry”- To coś w sam raz dla mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem i udałem się do działu poświęconym eliksirom, w poszukiwaniu jakiejś pożytecznej księgi. Znalazłem kilka takich więc wziąłem je bez wahania i udałem się do biurka bibliotekarki. Ta, bez zbędnych pytań, zapisała książki a ja udałem się na śniadanie przeglądając księgę o ziołach. Kiedy pojawiłem się w Wielkiej Sali zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu przyjaciół. Jak zwykle zaspali, więc postanowiłem usiąść przy pierwszym lepszym stole i zacząć wcinać grzankę i popijając ją ciepłą herbatą z miodem i cytryną. Kilka minut przed śniadaniem pojawili się moi przyjaciele siadając obok mnie. Rzuciłem na nich okiem i westchnąłem cicho.
- Angie popraw szopę na głowie –pogrążając się znów w lekturze olałem jej wyzwiska zajadając się grzanką.
- Max, co tam tak czytasz? – zapytał Al, kiedy wstawałem od stołu
- Nic takiego, powieść romantyczną – zaśmiawszy się cicho wyszedłem. Po kilku kolejnych stronach znalazłem ciekawą notkę. „…Hikora to drzewo z rodziny orzechowatych, o grubym, ciemnobrązowym pniu. Kora tego drzewa jest używana tylko do nielicznych eliksirów…” Czyżby to było to… ale ciężko będzie to zdobyć. Po przeczytaniu całej notki schowałem książkę do pozostałych i stałem przed drzwiami do lochów, czekając na lekcję eliksirów.
Przez następne dwa tygodnie siedziałem nocami i po zajęciach, w łazience dziewcząt na pierwszym piętrze, testując i poprawiając moją owsiankę. Kilka dni leżałem zatruty w skrzydle szpitalnym, mówiąc że jadłem stare słodycze itd. Metodą prób i błędów, udało mi się wytworzyć owsiankę, która sprawi, że będę niewidzialny przez niecałą godzinę. Mam nadzieję, że utrata połowy mojego rocznego budżetu szkolnego nie pójdzie na marne. Teraz pozostała kwestia wydostania się ze szkoły. Filch będzie pilnował drzwi, które i tak będą zamknięte. Jest jakiś inny sposób? Musi być… musi. Zacząłem myśleć, ćwicząc zaklęcie zabijające pająki.
- Arania Exumei – wyszeptałem celując w małego pająka, który uwił pajęczynę pod jednym ze zlewów. - Arania Exumei – wycelowałem w kolejnego, tym razem znajdującego się oknie. Mam… to jest dobry pomysł! Krzyknąłem do siebie w duchu i szeroko się uśmiechnąłem.
Kiedy nastał wyczekiwany przeze mnie dzień, starając się nie obudzić współmieszkańców, delikatnie otworzyłem okno i na parapecie postawiłem  płaski kamień, na tyle duży abym mógł na nim usiąść.
- Vingardium Leviosa- wyszeptałem i po chwili zacząłem unosić się wraz z kamieniem. Zaśmiałem się cicho i skierowałem różdżkę w dół, zaczynając powoli opadać. Starałem się omijać okna w obawie przed nauczycielami bądź Filch’em i jego kotką. Powolutku zbliżałem się do ziemi, przy okazji podziwiałem widoki. Kiedy w końcu poczułem stabilny grunt pod nogami, stanąłem na równych rogach i wyjąłem mój nowy wynalazek. Zjadłem trochę owsianki (która smakowała jak drewno… ciekawe czemu xD) i odczekałem minutę, zanim ta zaczęła działać. Upewniwszy się, że nie ma żadnych problemów, zacząłem pędzić w stronę Lasu, jednak zatrzymałem się przed samym wejściem.
Poczułem, że się pocę ze strachu, oraz ciężko mi jest oddychać, jednak musiałem zebrać się w sobie i ruszyć przed siebie. Północ była już za półgodziny. Z kieszeni spodni wyjąłem mapę, którą wczoraj dostarczyła mi sowa Salomona (dalej obrażona na mnie) i spoglądając na nią, zacząłem niepewnie iść naprzód. Dzięki owsiance, mogłem z łatwością omijać pająki, które zaczęły się pojawiać tu i ówdzie. Byłem już prawie u celu, kiedy nagle zacząłem robić się widoczny. Owsianka przestawała działać, a ja w panice zacząłem się cofać. Po kilku minutach byłem całkowicie widoczny. Na początku dziękowałem, że księżyc jest w pełni, bo dzięki temu mogłem odczytywać mapę, bez konieczności wyjmowania różdżki. Lecz teraz zacząłem go przeklinać, dlaczego? Bo jestem widoczny jak na dłoni. Cofając się najechałem dłonią na coś lepkiego i zanim zajarzyłem co to, było już za późno.  Kilkadziesiąt metrowych pająków otoczyło mnie, obnażając swoje szczękoczułki, na których zauważyłem krople jadu. Drżącymi rękoma wyjąłem różdżkę będąc gotowym do ataku.
-Arania Exumei! Arania Exumei! Arania Exumei! Arania Exumei! – zacząłem krzyczeć celując gdzie popadnie i rzuciłem się do ucieczki. Biegłem na oślep, byle jak najszybciej uciec z tego przeklętego lasu.
 - Arania Exumei! Arania Exumei! Arania Exumei!- wykrzyknąłem zaklęcie i trafiłem w pająki stojące przede mną. Odwróciwszy się do tyłu sprawdzając czy dalej mnie gonią, potknąłem się o jakąś kłodę, skręcając sobie przy tym kostkę. Upadłem z krzykiem i zacząłem się powoli czołgać, widząc, że pająki są coraz bliżej.
– Nie chcę umierać!! – zaszlochałem żałośnie i znów upadłem. Jeden z pająków skoczył na mnie gotowy zabić. Wyczekiwałem końca, jednak on nie nastał. Otworzyłem lekko oczy i ujrzałem wysokiego i dobrze zbudowanego centaura, który stał pomiędzy mną a pająkami. Bestie nie rzuciły się na niego, jedynie stały, kłapiąc gniewnie szczękami, a po chwili wycofały się między drzewa.
- Nic Ci się nie stało Maxuelu? – odwróciwszy się do mnie, centaur odezwał się swoim głębokim i męskim głosem.
- T…To Ty mnie znasz- załapawszy za gałąź starałem się podnieść, lecz znów zasmakowałem ściółki lasu.
- Oczywiście, wszak to ja napisałem do Ciebie – Centaur zbliżył się do mnie i wziął na ręce jak księżniczkę. Na moich policzkach pojawiły się lekkie rumieńce, zaś mój czerwony kosmyk stanął na baczność. Objąłem go delikatnie za szyję. – Zapraszam na herbatę. Wydaje mi się, że będę musiał zająć się twoją nogą. – oznajmił krótko i zaczął iść w sobie znanym kierunku.
 Przez całą drogę rozmawialiśmy o tym dlaczego się spotkaliśmy (nie będę wdawał się w szczegóły gdyż to nie odpowiednie dla młodych czytelników) oraz opowiedział mi o wróżbie, którą wyczytał z gwiazd. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do jego jaskini. Zdziwiłem się bo myślałem, że będzie to dziura w litej skale, ale się pomyliłem. Do domu Solomona prowadził długi korytarz na którego znajdowało się rozgałęzienie. Oznajmił mi, że jak kiedyś tutaj przyjdę to mam skręcić w lewo. Po następnych kilku chwilach, znaleźliśmy się w kwadratowej grocie, w której znajdował się prowizoryczny kominek, gdzie wciąż płonął ogień, a na nim znajdował się czajnik, z którego leciała para, pewnie od dawna już się woda gotuje. W jednym kącie zobaczyłem ogromne łóżko, można by je porównać do 2,5 tych z Hogwartu, a na nim leżały koce i skóry zwierząt.  Całe podłoże groty było wyłożone futrami, tak aby chronić kopyta przed zimnem. Zauważyłem także stolik z dwoma krzesłami, Szafkę na produkty, oraz dosyć spory otworów w podłożu, w których płynęła woda. To pewnie miała być prowizoryczna lodówka. Solomon podszedł do łóżka i delikatnie mnie na nim posadził, sam zaś udał się do innej części jaskini, której nie widziałem dokładnie. Było tam strasznie ciemno. W samej grocie było ciepło ku memu zdziwieniu.
Po chwili wrócił Solomon trzymając w dłoniach niewielkie, drewniane  pudełeczko, wypełnione aromatyczną maścią. Centaur zaczął opatrywać moją kostkę a ja siedziałem i patrzyłem. Kiedy skończył zaczął parzyć herbatę dla nas. W trakcie robienia, jak i picia herbaty byliśmy pogrążenie w rozmowie. Można powiedzieć, że poznawaliśmy się. Było mi tak przyjemnie kiedy z nim byłem, pogrążywszy się w rozmowie zapomniałem o czasie, który biegł nieubłaganie. Zanim się obejrzeliśmy był już ranek i musiałem uciekać na zajęcia, jednak obiecałem, mu że pojawię się tego wieczora, i przyjdę szybciej, on natomiast oznajmił, że przyjdzie po mnie i tym razem będzie czekał na skraju Lasu. Znów wziął mnie na ręce, ale tym razem posadził sobie na grzbiet i ruszył pędem w stronę szkoły.




I tak to z grubsza było – zaśmiałem się widząc miny przyjaciół- spotykamy się teraz co weekend. Solomon uważa, że nie mogę zaniedbywać szkoły. I teraz mam także pozwolenie od… - Spojrzałem w stronę stołu nauczycielskiego, a później na Dumbledore’a- Naszego kochanego Dziadzia.


23. Moje francuskie wakacje (Alex)

Nie trzeba mieć przeszkolenia z savoir vivre'u by wiedzieć, że gdy dzwonek do drzwi nie wykazuje chęci współpracy należy w uprzejmy sposób SAMEMU otworzyć sobie przejście. Postanowiłem więc dać ujście mojej polskiej mentalności i biorąc przykład z pradawnych, ułańskich  przodków przyjebałem piętą w eleganckie dębowe drzwi, drąc się przy tym w niebogłosy.
Wbrew oczekiwaniom nie było łupnięcia, bólu pięty czy jakiejkolwiek relacji stopa-drzwi, bo te bezdusznie postanowiły nagle spierdolić z trajektorii lotu. Wbiłem więc z rozpędem do korytarza, po czym zatrzymałem się na marmurowej posadzce, z którą mój nos postanowił zawiązać bliższą znajomość.
-Wy chyba jesteście znajomymi Luki? -dobiegł mnie niepewny, kobiecy głos.
Pełen godności uniosłem głowę i zmierzyłem stojącą nade mną kobietę wrogim spojrzeniem. Wysoka, elegancka i francuska w każdym calu, od świetnie skrojonych pantofelków, przez łososiową garsonkę po blond tapir na łbie. Wniosek był jeden: matka tego francuskiego zjeba.
-Wie pani, że w niektórych krajach dozwolona jest aborcja? -śmiała próba polepszenia pierwszego wrażenia poprzez błyśnięcie inteligencją i szlachetnością. -Proszę to przemyśleć przy kolejnym bachorze.
-Alex! -Al postanowił udawać polskiego kibica na Uefa i na zmianę bladł i czerwienił się jak mój ojczysty kurczak z godła.
-Dzień Dobry -Angie wbiła niepewnie do środka. -Przepraszam za.... wtargnięcie. Lu miał nas odebrać z dworca, ale...
-Ale najwyraźniej ktoś mu podpierdolił kalendarz -wtrąciłem swoje trzy grosze.
-Luka zapomniał nas poinformować o waszym przyjeździe -kobieta szerzej otworzyła drzwi i wpuściła resztę watahy do środka. -Właśnie miałam po was wyjechać...
-Nic się nie stało -zapewnił Al. -Po...
-Kilku godzinach czekania....
-Postanowiliśmy pojechać metrem -wiedźma przyjebała mi w kostkę. To znaczy, Angie, nie kobieta-która-wydała-na-świat-zjeba-a-nawet-dwójkę. -Przynajmniej trochę zwiedziliśmy..
-Alex!Angie! -do korytarza wpadł roztrzepany i radosny żabojad.Na szczęście potknął się o mój zezwłok i wylądował u stóp własnej matki. -Ałaaaaaa....
-Ja ci zaraz, kurwa, dam "ała" -mruknąłem głosem pełnym obietnic.
-Białasek!!!!!!! -kolejny huragan wtargnął do salonu, przeleciał każdego po kolei, nie wyłączając własnej matki, majtnął falbankami i kokardkami, po czym legł radośnie na moich plecach.
-WON, SZATANIE!!!!
-Rozgośćcie się -westchnęła matka zjebów po czym ewakuowała się z wyczuciem, pić swoją meliskę czy inne gówno na nerwy.
-MIAŁEŚ NAS ODEBRAĆ Z DWORCA, KURWO NIE MYTA!!!! -moje usilne próby kopnięcia Lu spełzły na niczym, najpewniej przez niewygodną pozycję, w której właśnie się znajdowałem. I to bynajmniej nie było "na misjonarza".
-Sorrry, myślałem, że wpadniecie w lipcu... -blondyn wzruszył ramionami, po czym wstał  i wyściskał Angie i Al'a.
-Aktualnie mamy lipiec, debilu -grzecznie poinformowała go Angie.
-Seeeeeerioooooo?
-Czy ktoś może zdjąć ze mnie tę pierdoloną, damską wersję Terminatora? -majtnąłem wściekle nogami, podczas gdy młodsza siostra Lu miażdżyła moje gardło serią miłosno-sadystycznych tulasków. 
Jakieś dwa metry posłusznej siły mięśni ulitowało się i uniosło młodą za fraki, odsysając ode mnie. Blondyna wgapiła się w Skazę z zachwytem rasowego kota po biegunce.
-Łaaaaaaaaaa! To twój chłopak?!
-TY MAŁA.....
-Antoinette, idź do siebie! -Luca postanowił interweniować, nim zamienię jego młodszą siostrę w kupkę prochu i tym samym uszczęśliwię połowę wszechświata. -Alex potem się z tobą pobawi.
-No weeeeeeeź.... -jęknęła nadal dyndając na wyciągniętym ramieniu przydupasa.
-To może pokarzesz mi swój pokój? -zaproponowała Angie. -Podobno będziemy razem spały...
-Tak! -huragan wylądował na glebie, majtnął się po przedpokoju, zajumał bardzo-ciężką-i-wypełnioną-extra-ważnymi-gównami walizkę Angie i zniknął gdzieś za załomem. -No, chooooodź! Opowiem ci o dziewczynach Luci!!!!
-Nie! -Lu zbladł i zaczerwienił się, jeszcze bardziej niż sam Al. -Merde!
Angie tylko uśmiechnęła się szeroko, wzruszyła ramionami i ruszyła za młodszym zjebem.
-Jego panny to mnie najmniej obchodzą, ale może się jednak dogadamy...
-Merde!

-Francja jest extra! -Angie rzuciła się na moje łóżko jak zużyta prezerwatywa. To znaczy z głośnym "ahhhhh" a potem "FLAP!".
-Chyba cię popierdoliło, wiedźmo -skopałem ją. -Wszędzie żabojady, nikt nie mówi ludzkim językiem a na każdym kroku potykam się o prokreujące pary.
-To się nazywa miłość -Luca zaśmiał się, rozkładając ramiona. -Nie chcesz się kochać, białasku?
-Nazwij mnie białaskiem raz jeszcze a pokażę ci, jak to robią w Polce, samobójco.
Żabojad zachichotał. Przez chwilę trwaliśmy w błogiej ciszy, kontemplując wrażenia estetyczne widoków za oknem. Potem odezwał się Al.
-Świetnie się razem bawimy, prawda..? -zagaił nieśmiało, patrząc znacząco na Lu i Angie.
-Taak -podłapała wiedźma. -Szkoda, że Max nie mógł przyjechać. Strasznie się za wami stęskniłam przez ten miesiąc.
-Hahaha -wtrącił Lu. -A wyobrażasz sobie jak byś tęskniła, gdybyś teraz skończyła Hogwart?
Wywróciłem oczami na tę szopkę i obróciłem się w stronę Skazy. Gapił się na mnie w milczeniu, ale w jego oczach widziałem swego rodzaju tryumf. Parsknąłem gniewnie.
-Nie wracam do Hogwartu -warknąłem i majtnąłem nogami na znak buntu. Tajes!
-Alex, daj spokój!
-Nie! Do cholery! Czy wy nie rozumiecie, że toczy się wojna!?
-Rozumiemy -Angie złapała się pod boki. -Ale nas jeszcze nie dotyczy!
-Wojna zawsze dotyczy wszystkich -mruknął Skaza. Odezwał się chyba pierwszy raz odkąd wsiedliśmy do pociągu w Warszawie. -To, że odwrócicie się plecami, nie zmieni stanu rzeczy.
To ich na chwilę uciszyło. Tyle, że ta czarna suka ma chyba charakterek po mamusi, bo równie uparta.
-Do tej pory mogłeś toczyć swoją wojnę z Hogwartu.
-Tak, bo jeszcze się uczyłem -burknąłem i wstałem. -Teraz wiem już wszystko, a nawet więcej. Nie potrzebuję szkoły.
-Gówno prawda -Lu wzruszył ramionami. -Po prostu się boisz.
Znieruchomiałem jak rażony pierdoloną błyskawicą. Omal się na gnoja nie rzuciłem.
-Masz spinę z dziadziusiem i myślisz, że ucieczka cokolwiek rozwiąże? Zrób mu na złość i siedź na jego podwórku!
-Lu ma rację -podłapał Al. -Uciekając nie rozwiążesz problemów.
-NIE UCIEKAM! -wydarłem japę jak Bielecki. -Usiłuję chronić was, do jasnej cholery. Niedługo stanę się dużo bardziej niebezpieczny. Nie zamierzam wciągać w to bagno także i was!
-Nie musisz nas wciągać! -Angie założyła ręce na piersi. Czy jej urosły cycki?
Nie teraz, Kurwa, nie teraz.
-I tak pójdziemy za tobą.
-Ja pierdolę -przetarłem twarz dłonią. -Nie wracam. Koniec tematu.
Wyciągnąłem rękę do Skazy.
-Daj zdjęcie -burknąłem.
Zjeby spojrzały na mnie zdumione, kiedy brałem od przydupasa wycięty z gazety świstek. Rzuciłem go na stolik.
-Nie przyjechałem tu na wakacje. A wy jesteście moją przykrywką.
-Chcesz zająć się sprawą obrobionego banku? -Lu zmarszczył brwi. - To sprawa sprzed dwóch tygodni, policja już się tym zajęła. To mugolskie sprawki.
-Nie muszę się tym zajmować, by wiedzieć, kim jest złodziej -machnąłem niecierpliwie ręką. -To ta kobieta -wskazałem na stojącą z tyłu zdjęcia babkę, w krótkich, czarnych włosach.
-Zamierzasz ją znaleźć? -Al otworzył szeroko oczy.
-Już ją znalazłem.
-Ale dlaczego ci na tym zależy? -Angie odgarnęła długie włosy z czoła. -To tylko napad na bank.
-Nie chodzi o bank. Tylko o nią.
-Kto to jest?
Otworzyłem usta, ale nagle zdałem sobie sprawę, że ciężko mi wyrzucić z siebie choćby słowo. Wciągnąłem głęboko powietrze.
-To Madame Avatar -mruknąłem. -Moja matka.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Tak, tak, Szajbusi wrócili ;)

Wracamy i na facebook'a, ask'a i samego bloga. Czas najwyższy można by rzec. I rozumiem, jeżeli będziecie mnie wyklinać i się wściekać -zamknęłam bloga niemalże bez słowa. Przepraszam. Miałam mnóstwo problemów w życiu osobistym. Nie tak łatwo być dorosłym, płacić rachunki i żyć na swoim. Ale wychodzę na prostą, już prawie meta ;)
No i jesteśmy. Najbliższe dwa/trzy posty będą dotyczyć wakacji. A potem czeka nas kolejny, zwariowany rok szkolny z szajbusami... a także innymi ;)
Tak naprawdę z pomocą Psycholki już dawno zaplanowałam akcję  :) Czeka nas więc mnóstwo pracy, mam więc nadzieję, że wciąż są z nami nasi fani, którzy będą nas dopingować i motywować w kolejnych rozdziałach.
A co was czeka w nowym roku szkolnym?
Ano, to już szósta klasa, a co za tym idzie, pomieszanie grup, nowe przedmioty a także...nowi nauczyciele? W nowych rozdziałach będzie zdecydowanie więcej nawiązań do oryginalnej historii z Harry'ego Pottera. Pojawi się więcej bohaterów, Szajbusi nawiążą nowe przyjaźnie. To już ostatnia chwila by dołączyć do armii i wspólnie walczyć przeciw Czarnemu Panu. Każda różdżka się liczy. Stańcie z nami ramię w ramię bo oto nadchodzi zagłada Hogwartu.