poniedziałek, 18 lipca 2016

Historia Luki -KONIEC

PRZESZŁOŚĆ (17 miesięcy przed walką w Hogsmeade, Francja)

Wszystko przestało mieć sens. Bo jakże miało go mieć skoro właśnie cała jego przyszłość, za przeproszeniem, poszła się jebać. I to przez kobietę. Przez kobietę która wyparła się go równie łatwo jak on wypowiedział dla niej te dwa cholerne słowa. I nie, nie miał tu na myśli wyznań miłosnych a Avade Kedavre. Zamknął się we własnym pokoju. Zawsze to lepiej niż zostać zamkniętym w Azkabanie. Zaklął pod nosem po czym wcisnął mocniej twarz w poduszkę. To koniec. Koniec bycia czarodziejem.
Pewnie leżał by tak o wiele, wiele dłużej, gdyby nie ciche pukanie do drzwi.
-Nazywam się Albus Dumbledore...i mam dla ciebie propozycję chłopcze...



TERAŹNIEJSZOŚĆ (Francja, dom rodziny Delacour)

Spojrzał na Albiona unosząc do góry jedną z brwi. Naprawdę nie był w nastroju do rozmów, ale widocznie angol dziwnie nabrał na jedną ochotę.
-Nie masz zamiaru mi powiedzieć? Przecież widzę że coś cię dręczy i nie próbuj mnie zbyć Luka. Kingsley usiadł obok blondyna wpatrując się w niego jak w obrazek. Francuz westchnął po czym odłożył Proroka Codziennego. Nie żeby go czytał, tylko udawał żeby reszta przyjaciół myślała że jest zajęty. Byle by nikt z nim nie gadał.
-Nie ma o czym gadać Al.
-Chodzi o Angie prawda?- Albion zarumienił się lekko ale zaraz odchrząknął po czym znów przybrał swój "normalny", poważny wyraz twarzy. Luka już miał zaprotestować ale jedynie otworzył usta a po chwili je zamknął wzdychając głośno. Mleko się wylało i tak dalej i tak dalej.
-Ona ma mnie gdzieś stary. Wiesz że się starałem, w iście pojebany sposób ale się starałem..
-Angie? Ma gdzieś Ciebie?! Nie wierzę...- Albion pokręcił głową wstając z kanapy.
-Słyszałem jak mówi ze go kocha...
-Kogo?!- Anglik wydał z siebie piskliwy krzyk widocznie zszokowany.
Luka zacisnął dłoń w pięść po czym po raz kolejny wziął głęboki oddech by uspokoić emocję.
-Alexa...Angie kocha Alexa. To koniec rozumiesz..? - blondyn przesunął dłonią po twarzy -Czas dać sobie spokój...odkochać się czy coś...dać sobie siana. Inaczej to mnie zniszczy kumasz stary?
Brązowowłosy jedynie kiwnął głową po czym usiadł z powrotem obok przyjaciela klepiąc go po ramieniu.
-Czasami to najlepsze wyjście.

PRZYSZŁOŚĆ (Dzień ukończenia nauki w Hogwarcie, Hogwart)

-Jest Pan tego pewien Panie Delacour?
-Tak. Bardziej niż czegokolwiek wcześniej.
Dumbledore westchnął po czym wstał zza biurka i podszedł bliżej blondyna patrząc mu prosto w oczy.
-Jeśli jest Pan zdecydowany, pozwolę Panu dołączyć, ale pod jednym warunkiem...
Luka był gotów na wszystko. To miała być pierwsza decyzja jaką podjął w życiu sam, a nie będąc zmuszonym przez łaskę innych ludzi. Wiele im zawdzięczał ale czuł że czas wziąć sprawy we własne ręce.
-...nie potrzebuję kolejnej osoby w szeregu. Potrzebuje kogoś, kto będzie stał w cieniu, kto nie będzie się bał popełnić najgorszych grzechów dla dobra reszty, kogoś kto poświęci swoja rodzinę, tożsamość, życie dla dobra sprawy...czy wciąż jest Pan pewien swojej decyzji?
Luka wyciągnął dłoń w kierunku starca uśmiechając się lekko, choć w głębi duszy sam nie był pewien czy jego decyzja jest słuszna. Była jednak jego decyzją. Tylko i wyłącznie jego.
-Tak.
Albus uścisnął mu dłoń, mocno, zdecydowanie.
-Witamy w Zakonie Feniksa, Luka.

PRZYSZŁOŚĆ (kilka miesięcy po ukończeniu Hogwartu, Francja, dom rodziny Delacour)

To było niczym wybuch, niczym setki fajerwerków rozchodzące się po całym jego ciele. Zapomniał jak ma na imię, a nawet że znajduję się w tym samym pomieszczeniu. Zapomniał ze istnieje. Liczyła się tylko Ona. Jej uśmiech, to jak odgarnia włosy, jak lekko rumieni się nie spuszczając z niego wzroku. Wpadł. Doskonale zdał sobie z tego sprawę. Jego siostra pchnęła go lekko ramieniem kręcąc głową z politowaniem.
-To mój beznadziejny brat...- nieznajoma dziewczyna uśmiechnęła się lekko do Luki wysuwając w jego stronę drobną dłoń- Luka, to moja dobra znajoma... Apolonia.



PRZESZŁOŚĆ ( 17 miesięcy przed walką w Hogsmade, Francja)

Dostał szansę. Ogromną. Nie każdemu dane jest zacząć od nowa. Gdy staruszek opuścił jego pokój Luka uśmiechnął się szeroko po czym zbiegł na dół. Chciał wszystkim powiedzieć, całemu światu. Dostał się do Hogwartu. Dumbledor postawił się dyrektorce Beuxbatons. Dostał szansę. Zaśmiał się po czym podszedł do swojego ojca który wskazywał palcem na zamknięte drzwi wejściowe.
-Czy to był...?
-Tak!
-I czy on...
-Tak!!! Tato! Dumbledore przyjmie mnie do Hogwartu. Dalej będę czarodziejem!- zaśmiał się po czym z emocji usiadł na kanapie- Co prawda nikt mnie po szkole nie zatrudni, bo ta harpia o to zadba... ale hej! To zawsze coś!
Mężczyzna uśmiechnął się po czym puścił oczko do syna.
-U św. Munga zawsze znajdzie się dla Ciebie miejsce, jako "ordynator" już ja o to zadbam...

TERAŹNIEJSZOŚĆ ( Francja, dom rodziny Delacour)

Siedzieli w ogrodzie pijąc piwo kremowe i oglądając pojedynek Albiona i ojca Luki w czarodziejskie szachy. Poziom był wyrównany, ale że blondyn niezbyt lubił szachy wolał wygrzewać się na słońcu. Słyszał co chwilę krzyki Angie która krytykowała każdy ruch Albiona, przez co ten wpadał w jeszcze większy popłoch. Starał się o niej nie myśleć, starał się nawet za bardzo na nią nie patrzeć. Bolało. Ale tak było lepiej. Lepiej dla nich dwoje. Ona już nie była jego Cherie.
Au revoir mon Cherie.
Bonjour mon Ami.*

PRZESZŁOŚĆ ( 16 miesięcy przed walką w Hogsmade, Hogwart)

Wpatrywał się w Dumbledora nie wiedząc co ze sobą zrobić. Cała ta sytuacja nieco go przerastała. Nowa szkoła w innym kraju, daleko od domu. Bez przyjaciół, rodziny...bez różdżki.
-Zasadniczo to, co w tej chwili się wydarzy jest poważnym złamaniem wszelkiej maści regulaminów i w oczach moich i wszystkich tu obecnych nigdy nie miało miejsca, prawda?- Staruszek surowym wzrokiem spojrzał na portrety na ścianach które jedynie kiwały głowami albo milcząc, albo chowając się we własnych ramach.
-Panie Regardens. Prosimy.
Zza drzwi wyszedł niski, białowłosy chłopak trzymając w ręce podłużny futerał. Podszedł do Delacour po czym wbił w niego spojrzenie. Luka poczuł coś dziwnego. Jakby znali się od wieków, choć doskonale zdawał sobie sprawę że widzi chłopaka pierwszy raz w życiu. Takiej parszywej mordy by nie zapomniał.
-Pan Alexander Regardens jest jednym z naszych najwybitniejszych uczniów -wymruczał powoli dyrektor. -Posiada także wpływowych przyjaciół, oraz, jak się okazuje, tajemniczą i całkowicie niezrozumiałą ochotę by podarować Panu różdżkę, Panie Delacour..
-Co..? -Lu zamrugał oczami, całkowicie zmieszany i wstrząśnięty.
-Zazwyczaj to różdżka wybiera czarodzieja, ty masz jednak szczęście żabojadzie -albinos zmierzył go spokojnym spojrzeniem, zupełnie jakby takie maniany odwalał na co dzień.
-...Tym razem to czarodziej wybierze różdżkę- otworzył futerał, ukazując oczom blondyna najwspanialszą różdżkę jaką kiedykolwiek widział w swoim życiu. -Choć w sumie to wielkiego wyboru nie masz..
Lu od razu wiedział że będzie mu ona towarzyszyła do końca.

TERAŹNIEJSZOŚĆ ( Francja, dom rodziny Delacour) 

Ojciec Luki przestawił kolejnego pionka po czym rozejrzał się po twarzach wszystkich zebranych dookoła.
-Wiem ze są wakacje i nie chcecie gadać o szkole, ale wiecie już co chcecie robić po niej?
Angie przestała strofować Al'a i sama zaczęła się zastanawiać nad odpowiedzią. Jedynie Albion zbił pionka mężczyzny po czym niedbałym tonem rzucił:
-Czeka mnie ślub i pewnie zacznę pracować dla ojca..
Luka zmarszczył brwi po czym wbił wzrok w Angola.
-Ślub? Niby czyj?- prychnął uśmiechając się.
-Mój. Co prawda rodzice chcieli by cała ceremonia odbyła się szybciej ale przekonałem ich że wolę skończyć najpierw szkołę- jego głos dalej był monotonny, jakby wcale nie chciał dzielić się tymi informacjami.
-Czyli ty z tą narzeczoną tak na serio gadałeś? Nie robiłeś sobie jaj?- Angie przysunęła się bliżej szachownicy.
-Serio serio. Moi rodzice...z nimi się nie dyskutuje, jeśli każą ci coś zrobić, robisz to. W tym wypadku jest tak samo. Wiecie zaprosiłbym was na uroczystość, ale znająć mojego ojca nie bawilibyście się dobrze...

PRZYSZŁOŚĆ (kilkanaście miesięcy po ukończeniu Hogwartu, południe Francji)

Była taka drobna, taka śliczna, taka bezbronna. Pogładził ją palcem po rumianym policzku uśmiechając się szeroko. Ukradkiem, drugą ręką ścierał łzy. Spojrzał na zmęczoną twarz Apolonii, ona również choć rozczochrana i wyczerpana wydawała mu się najpiękniejsza na świecie. Ścisnął  dłoń żony bezgłośnie jej dziękując.
-Jak ją nazwiemy Lu?
Blondyn wrócił spojrzeniem na dziecko w swoich rękach, na swoją córeczkę.
-Fleur...Fleur Isabelle Delacour.

PRZESZŁOŚĆ ( 16 miesięcy przed walką w Hogsmade, Hogwart)

-Ale skąd mam mieć pewność że różdżka będzie działała? Że mnie zaakceptuje?
Luka spojrzał na kawałek drewna w futerale, wątpiąc w sukces całej tej maskarady. Wiedział jednak że bez różdżki nic w Hogwarcie nie zdziała.
-Debilu, tym razem to nie różdżka ma zaakceptować ciebie a ty ją...idiota- mruknął albinos po czym westchnął, jakby obdarowywanie obcych dzieciaków tajemniczymi badylami było zajęciem niezwykle nużącym jego wyrafinowane gusta.
Odłożył drewnianą szkatułę na jeden z licznych stolików w gabinecie dyrektora, po czym skierował się do drzwi, skinąwszy na odchodne.
-Moja obecność i wątpliwej jakości wsparcie moralne raczej nie jest tu potrzebna. Spadam na zajęcia. A Ciebie, żabojadzie, widzę za godzinę w wielkiej sali. Tylko spróbuj mi gdzieś spierdolić, to ci nawet avada kedavra nie pomoże..
Blondyn otworzył szeroko oczy. Przecież o zabójstwie Norie wiedział tylko Dumbledore i on, no i cudowna pani dyrektor. Po chwili doszedł do wniosku że to musi być wyłącznie zbieg okoliczności. W końcu skąd jakiś dzieciak wiedziałby o tym co dzieje się w szkole w innym kraju.  Dumbledore uśmiechnął się lekko.
-Musimy sprawdzić czy różdzka działa, prawda? Panie Potter, pozwoli Pan?
Kolejny dostawca? Delcacour westchnął cicho po czym chcąc, nie chcąc złapał badyla w rękę. Jak mus to mus. Już miał rzucić jakieś proste zaklęcie gdy nagle koło niego, tuż obok jego głowy wybuchł wazon. Jakiś chłopaczyna w okularach uśmiechając się od ucha do ucha zaczął miotać w jego stronę zaklęcia. Nosz kurwesz. Co jak co ale już wiedział, że z tym kolesiem lubić się nie będą. Nie wiedział czy to ten jego uśmieszek czy coś w jego oczach sprawiało że Luka miał ogromną ochotę mu przypierdolić.

TERAŹNIEJSZOŚĆ ( Francja, dom rodziny Delacour)

Ojciec Luki uśmiechnął się nieznacznie po czym wypowiedział ciche "szach-mat", na co Albion jęknął i odchylił się na krześle w tył bardzo nie w swoim stylu.
-Czyli część z was ma jakieś plany..- mruknął mężczyzna zbierając okruchy pozostałe z figur szachowych.
-A Ty Luka? Co zamierzasz zrobić?- Al odwrócił się w jego stronę.
-Luka przejmie po mnie Św. Munga, a ja odejdę w spokoju na emeryturę- zaśmiał się ojciec blondyna.
-Nie...Nie przejmę po Tobie szpitala tato...mam...nieco inne plany.
Wszyscy zdziwieni wlepili w niego wzrok.
-Widzę że mamy sporo do obgadania...-mruknął najstarszy Delacour patrząc na syna z miną która mówiła "coś Ty kurwa znów wymyślił".

PRZYSZŁOŚĆ (kilka lat po ukończeniu Hogwartu, południe Francji)

Przyszła wiadomość. Sowa była tak bardzo zmęczona że gdy tylko dotarła do mieszkania Luki zaraz padła wycieńczona. Od razu było widać, ze wiadomość jest ważna, nawet bardzo ważna. Apolonia spojrzała nieco przerażona na blondyna po czym łapiąc małą Fleur udała się do drugiego pomieszczenia. Po minie męża widziałą, ze sprawa jest poważna. Delacour drżącą ręką rozwinął karteczkę. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tych słów:

"Już czas"

PRZESZŁOŚĆ ( 16 miesięcy przed walką w Hogsmade, Hogwart)

Leżał na podłodze gabinetu dyrektora wycieńczony. Miał zamiar spuścić rozczochranemu wpierdol, ale okazało się, że sam go otrzymał. Bolały go wszystkie mięśnie, każdy ruch sprawiał, że zaraz rezygnował ze wstania z podłogi. Co jak co, ale była ona teraz dla niego najwygodniejszym miejscem na ziemi.
-Przynajmniej przekonał się Pan czy różdżka działa- zaśmiał się Dumbledore, po czym wrócił za biurko -Została nam jeszcze jedna sprawa do ustalenia. Muszę Pana przydzielić do jednego z domów. Myślę że tiara przydziału ulokuje Pana w odpowiednim miejscu.
-To nie będzie konieczne- francuz powoli wstał z posadzki, klnąc pod nosem- Chcę do tego w którym najmniej się dzieje. Wydaje mi się ze mam dość rozrywek do końca życia...Co jak co ale przyda mi się parę lat lenistwa.
-To niezgodne z zasadami- mruknął staruszek a Luka jedynie otworzył szeroko oczy. Wuuut? Wszystko co tutaj dzisiaj się działo było niezgodne z zasadami. Od kiedy różdżkę dostaje się od znajomego albinosa a w gabinecie dyrektora spuszczają ci wpierdol . Serio? Widząc jego minię dziadzio zaśmiał się:
-Hufflepuff...a i witaj w Hogwarcie Luka..

TERAŹNIEJSZOŚĆ ( Francja, dom rodziny Delacour)

Nigdy w życiu nie sądził ze w Hogwarcie znajdzie prawdziwych przyjaciół. Że tak szybko uda mu się zadomowić. Teraz, nie wyobrażał sobie że nigdy miałby nie spotkać Ala, nie uganiać się z nim po obrzeżach zakazanego lasu w poszukiwaniu dziwnych zwierzątek. Maxia i nie próbować jego zwariowanych owsianek. Alexa i nie wkurwiać się na niego i razem z nim, nie dostawać od niego korepetycji czy nie błagać by pomógł mu w potrzebie. No i Angie...Ukochanej, cholernej Angie.

PRZYSZŁOŚĆ ( kilka lat po ukończeniu Hogwartu, południe Francji)

Apolonia wpatrywała się w niego nie dowierzając. Cały czas myślała że to głupi żart, a Luka za chwilę zaśmieję się i powie że chciał ją nabrać. Ale nie. Stał przed nią, poważny, zdecydowany. A ona płakała. Tak bardzo płakała.
-Jak ty to sobie wyobrażasz?!!! Zostawiasz nas?! Oddajesz mnie jakbym była cholernym krzesłem!!!- zaczęła bić go, okładać bez pamięci. Jak śmiał, zawrócić jej w głowie, podarować jej tak wiele a teraz od tak oddać ją w ręce swojego brata. Jak zabawkę.
-Przykro mi- wyszeptał po czym spojrzał na brata, który nie rozumiejąc patrzał to na jedno to na drugie- Wiele lat temu zobowiązałem się że coś zrobię, ze komuś pomogę, że oddam całe swoje życie..nie sądziłem że Cię poznam..że kogoś pokocham, że będę miał rodzinę- Złapał Loony za dłonie.
-On się wami zajmie. Tobą, Fleur i...- dotknął brzucha kobiety czują jak trzęsą mu się dłonie- I nią też...
-To nie fair Luka..- wyszeptała czując jak cały jej świat wali się przed jej oczami.
-Wiem. Dlatego chcę byś o mnie zapomniała. Tak samo Fleur. By nigdy nie poznała kto jest jej prawdziwym ojcem- przytulił do siebie kobietę- tata wszystko zorganizował- Spojrzał na brata po czym złapał jego dłoń i złączył ja z dłonią Apolonii.
-Wszędzie figurujesz jako jej mąż, jako ojciec Fleur...ja...ja już nie istnieję...



PRZESZŁOŚĆ (16 miesięcy przed walką w Hogsmade, Hogwart)

Wielka Sala była naprawdę wielka ale białowłosa głowa Regardensa świeciła niczym jakiś pierdolony znak. Z chęcią olał by groźbę chłopaka, ale był tak poobijany i głodny, że w sumie było mu wszystko jedno gdzie usiądzie. Mógł usiąść nawet przy czystym wkurwie. Doczłapał się do stołu po czym usiadł obok jakiegoś dzieciaka który skrzywił się nieco, po czym zaczął czyścić rękaw swojej szaty, tak jakby dotyk Luki przenosił bakterię czy coś. Oprócz dzieciaka siedział jeszcze jeden, ale ten wyraźnie miał ADHD albo inne cuś, bo gadał jak najęty i wpieprzał jedynie owsiankę. Po drugiej stronie siedział wcześniej wspomniany białasek i laska która wyglądała jak wyjęta z mugolskich bajek o czarownicach. Innymi słowy trafił do świrowa, czyli przystani normalnych inaczej. Albinos rozejrzał się po wszystkich.
-Szajbusi...to jest Luka...Luka, to Szajbusi. Witamy w rodzinie...


***
Było ciemno i zimno, ale jego za chuja to nie ruszało. Bywał w wielu takich miejscach, jednych gorszych od innych. Wszędzie pachniało gównem i krwią. Zajebista mieszanka. Odpalił papierosa po czym oparł się o drzewo owijając sobie wokół szyi warkocz. Zawsze to trochę cieplej. Może właśnie dlatego zapuścił te cholerne kudły. Zaciągał się papierosem czując jak coraz bardziej grabieją mu ręce. Śmierciożercy się spóźniali. Ale to nic. On poczeka. On zawsze czeka. W końcu nie każda śmierć przybywa znienacka. A on...stał się śmiercią.


Historia Luki -koniec.



(Buhahaha, nie panikujcie. To nie koniec bloga, a jedynie koniec postów ze szkoły. Czeka nas jeszcze jeden, od Maxia. I może jeden od Angie, ale nie obiecuję. Przyszłe posty będą się skupiać na dorosłym życiu Szajbusów i zaczną się od narodzin pewnego z dawna wyczekiwanego chłopca.. )

czwartek, 14 lipca 2016

Bitwa w zakazanym lesie cz. 2 (Max)

-Avada Kedavra!!! 
Tuż obok mojej twarzy przemknęło śmiertelne zaklęcie. Spojrzałem przerażony na moją siostrę. Najwyraźniej była całkowicie poważna, mówiąc że chce mnie zabić. Westchnąłem cicho i podniosłem ponownie badyla, robiąc powoli krok to tyłu. Wziąwszy głęboki oddech wyrzuciłem po kilku sekundach badyla w powietrze i zacząłem biec w jej stronę. To było cecha, której nikt o mnie nie wiedział, oprócz Albiona. Pao dobrze wiedziała o co mi chodzi. Dokładnie, kiedy tylko postawiłem swój pierwszy krok do przodu, a moja ręka uniosła się ku górze, ona uczyniła to samo co ja.
Nasze badyle wbiły się w ziemię krzyżując się, tak jak nasze pięści. Ciosy następowały jeden po drugim. Jedno blokowało drugiego. Cios z prawej, blok lewą, uderzenie w brzuch skutecznie zablokowane. Każde z nas wiedziało jaki cios wyprowadzi drugie. Skąd znam sztuki walki? To akurat proste. Każde dziecko w rodzie Demonio musi umieć o siebie zadbać i potrafić się obronić przed potencjalnym mordercą. Jako mafia powstała z dziada pradziada, nie można było pozwolić aby byle kto potrafił zrobić nam krzywdę. Trafiliśmy do rodu mając zaledwie cztery lata. Dwa lata później zaczęły się treningi walki wręcz, posługiwania się bronią, tworzenie eliksirów i wykłady z historii naszego rodu.  Ukończywszy jedenasty rok życia otrzymałem list z Hogwartu gdzie uczył się nasz biologiczny ojciec, zaś Paolin otrzymała list z Akademii Magii w Beauxbatons. Wtedy po raz pierwszy zostaliśmy rozdzieleni. Jednak ja wracałem, każdego lata do domu i kontynuowałem treningi, zaś ona zostawała we Francji u koleżanek ze szkoły, całkowicie olewając rodzinę.
Podczas gdy ja rosłem w siłę nie tylko fizyczną ale także magiczną, ona jak się później okazało, zgłębiała się bardziej w eliksirach i wkrótce została okrzyknięta najlepszą w rodzinie. Zazdrościłem jej tego. Dla ojczyma nie było wtedy szczęśliwszego dnia. Zawsze była lepsza ode mnie. Pomimo, iż miałem lepsze wyniki w nauce to dla ojczyma eliksiry były wyznacznikiem jego pożyteczności dla rodu. Żyjąc w jej cieniu, powoli zacząłem się stawać tym kim jestem teraz. Wiecznie uśmiechniętym, udającym głupka chłopcem na posyłki. Zacząłem się bujać z Alexem i resztą, ponieważ przy nich mogłem się szczerze śmiać, płakać i być sobą. Jednak kiedy w drugiej klasie Pao zaczęła się interesować ciemną magią zaniepokoił to mnie i to bardzo. Rok później jak się okazuje upozorowała własną śmierć, tylko po to aby móc uprawiać czarną magię bez krępacji. Teraz widzę, że nie próżnowała.
Jednak dla mnie był to najgorszy okres w życiu. Ojczym przeżył jej śmierć najbardziej. Zaczął się na mnie wyżywać, treningi stały się brutalniejsze, a moje eliksiry miał szczerze powiedziawszy gdzieś. Zawsze porównywał mnie do niej. Nie ważne jak bardzo bym się starał, dla niego byłem porażką. Dlatego zawsze starałem się bardziej na eliksirach, tylko po to aby on mnie choć ten jeden raz mnie pochwalił. Jednak to nigdy nie nastąpiło. Nawet teraz krzyżując z nią pięści, w naszym śmiertelnym tańcu, widzę w niej kogoś, kogo zawsze chciałem prześcignąć. Chcę być tym lepszym, ten jeden raz.
Właśnie w tym momencie źle wyprowadziłem cios i zachwiałem się, co ona wykorzystała w ułamku sekundy. Oberwałem w szczękę od dołu z otwartej dłoni, rozcinając sobie górną wargę. Krew powoli ciekła po mojej brodzie. Zaciskając kurczowo usta, starałem się aby nie posmakować smaku krwi. Ojczym po śmierci Pao kazał mi pić jakiś eliksir. Powiedział, że to coś co jest przekazywane każdemu męskiemu potomkowi w naszym rodzie. Coś co zwie się szałem „Szałem Mafiosa”. Wytłumaczył mi, że żeby go aktywować trzeba, przez rok pić ten eliksir. Kiedy przyjmie się do organizmu to wystarczy posmakować swojej krwi aby go obudzić. Jednak należy to robić tylko w awaryjnych sytuacjach, kiedy minie okres jego działania, zostaje się praktycznie bez energii. Raz za razem ocierałem usta. To była moja karta przetargowa, jednak mogłem użyć jej tylko wtedy, kiedy nie będzie już szans na wygraną.
Po chwili krew przestała płynąć, a ja znów ruszyłem do ataku, coraz uważniej obserwując jej ruchy. Była zmęczona, chyba zamiast treningów wytrzymałościowych, wolała zioła. Jej prawy prosty musnął obok mojego lewego ucha. Zręcznie się uchyliłem i kopnąłem ją z pół obrotu w zgięcie kolan. Kiedy tylko uklęknęła, dopasowałem moją stopę do jej twarzy. Odturlała się kawałek dalej, by po chwili zanieść się cichym śmiechem.
– Kto by pomyślał, że mój mały braciszek potrafi tak dokopać. Z tego co widziałam, zawsze byłeś ciamajdą.


- Wiesz, czasami ludzie muszą coś ukrywać, aby mieć przewagę. – Westchnąłem i przyjąłem pozycję bojową. Nie spuszczając z niej oka, zauważyłem, jak się podnosi trzymając w dłoniach małą fiolkę.
Odkorkowała ją i zaczęła pić. Za późno się zorientowałem, że to był eliksir wzmacniający. Ruszyłem na nią, jednak ona była szybsza. Otrzymując cios w brzuch upadłem na ziemię, kurczowo go trzymając. Spojrzałem na jej śmiejącą się twarz i zacząłem powoli wstawać. Nie mogłem jej pozwolić wygrać. Nie teraz, kiedy mogę stracić wszystko. Spojrzałem na nią gniewnie oraz znów przybrałem pozę.
- Kiedy tak na mnie patrzysz to wyglądasz jak on. Jak nasz papcio, zanim zdechnął… - posłała mi szyderczy uśmiech, zaś moje oczy i usta zaczęły się otwierać coraz szerzej. - … Tak dobrze myślisz, zajebałam całą naszą włoską rodzinkę. Ale troszkę się dowiedziałam o naszych biologicznych rodzicach.
Do moich oczu zaczęły napływać łzy. Ona zaś kontynuowała.
– Okazało, że nasz prawdziwy tatusiek był mistrzem eliksirów na usługach niejakiego Dumbledore’a z Hogwartu. Opracowywał coraz to nowsze eliksiry i poznawał coraz to nowsze zastosowania roślin. To jest w jego księdze. Wiem, że to tobie papcio ją przekazał, jak tylko dostałeś się na czwarty rok w tej swojej szkółce. Pod wpływem veritaserum wszystko mi wyśpiewał. Jak na spowiedzi. – zaszlochałem cicho na co ona zaniosła się kolejny raz śmiechem. – Dokładnie tak. Pokaż, mi tę żałosną twarz. Nie możesz mnie pokonać. Jestem lepsza niż TY, wbij to sobie do głowy.
Machnąwszy ręką posłała, w moją stronę ogłuszacz. Uskoczywszy w  ostatniej chwili wykonałem przewrót w przód dobywając obu różdżek. Widząc jej wściekłą twarz, zacząłem powoli wstawać. Rzuciłem jej różdżkę i uśmiechnąłem się ciepło. Zaczeła biec w moją stronę miotając ogłuszaczami. Zręcznie broniłem się przed jej atakami, odpierając każde zaklęcie. Teraz ja górowałem nad nią. Wiedziała, że w czarach nie ma ze mną szans jednak dalej napierała do przodu, rzucając zaklęciami, zaślepiona złością. Posłałem jej kilka oszałamiaczy co troszkę ją spowolniło. Po kilku chwilach upadliśmy na ziemię starając się zregenerować jak najwięcej sił.
– Długo tak nie wytrzymasz braciszku.
- Ty też nie siostrzyczko. – uśmiechnąłem się słabo.
- Maxuellu!!! – usłyszałem znajomy głos i odwróciłem się przerażony za siebie. Zauważywszy Salomona biegnącego w moją stronę dałem Paolin czas aby wypiła kolejny eliksir wzmacniający. Wykorzystując chwilę wyrwała do przodu by po chwili znaleźć się za moimi plecami. Sprawnym ruchem wyrwała mi moją różdżkę i przyłożyła swoją do mej szyi. Złapawszy mnie za włosy, zaczęła mnie powoli zmuszać do wstania szarpiąc nimi i wyrywając kolejne.
- Ani kroku dalej szkapo!! – krzyknęła mocniej przyciskając koniec różdżki do mojej szyi. – Chyba, że jest Ci obojętny los mojego braciszka!!
Centaur spojrzał na mnie i stanął w miejscu mierząc gniewnym wzrokiem stojącą za mną Pao.
- Grzeczny konik. Incarcerous!! – wykrzyczała zaklęcie, a mój ukochany padł na ziemię skrępowany.
Zaśmiawszy się głośno, popchnęła mnie do przodu i nie dając mi szansy na żadną reakcję spętała mnie także.
Levicorpus… - wyszeptała pod nosem zaklęcie, a ja po ułamku sekundy poczułem jak unoszę się do góry. Po chwili wyrwała moją różdżkę i złamała na kolanie.– Zabicie was tu i teraz byłoby straaaaaasznie nudne. –uśmiechnęła się pod nosem. – Co by tu zrobić? – zaczęła powoli stukać się końcem różdżki po brodzie. -Może po torturować was troszkę… nie to też nudne… O! Mam świetny pomysł. Maxiu co powiesz na mały pokaz? – spojrzała na mnie uśmiechając się jadowicie i wyciągając kolejną fiolkę, tylko tym razem, z jakimś błękitnym płynem.
Zaczęła powoli iść w stronę mego mężczyzny cicho podśpiewując. Przyklękając przed nim, skierowała różdżkę w jego stronę
Imperius. – wypowiedziawszy zaklęcie, Salomon zdrętwiał, zaś Pao uniosła go troszkę w górę. Odkorkowała fiolkę i wlała zawartość do ust. Po chwili złożyła pocałunek na ustach mojego Salomona, wlewając zawartość swoich ust do jego, zaklęciem nakazując aby on wypił całą zawartość. Patrzyłem na wszystko w osłupieniu wisząc wciąż w powietrzu. Ujrzawszy jak Salomon upada bezwładnie na ziemię, a Pao zanosi się psychopatycznym śmiechem, coś we mnie pękło. Łzy leciały jak szalone z oczu, krzyk wydzierał się z gardła. Po chwili zaklęcie zniknęło, a ja upadłem na ziemię płacząc i krzycząc. Zacząłem powoli się podnosić. Upadek rozciął mi po raz kolejny wargę. Już przestałem się powstrzymywać. Piłem każdą kropelkę krwi. Delektowałem się ich smakiem, zacząłem powoli czuć przypływ mocy. Moje oczy zaczęły zmieniać barwę, z moich błękitnych niczym ocean zaczęły się robić krwiście czerwone.



- Ty podłą kurwo, zapłacisz mi, za to!!!! – ruszyłem do przodu, czując poważny zastrzyk energii. Ignorowałem ogłuszacze, którymi rzucała we mnie Pao. Można by je porównać do ukąszeń komara. Jeden prosty w jej parszywą mordę, drugi w brzuch. Po chwili kopnięcie ją w nogę, słysząc dźwięk łamanych kości i jej krzyk z słyszalną mieszanką strachu i bólu. Obróciłem się na palcach, nabierając prędkości by po chwili kopiąc ją w pierś i podziwiając jak odlatuje w tył. Podniosłem leżącą obok, dosyć grubą gałąź. Najwyraźniej musiała się odłamać podczas wymiany zaklęć. Zacząłem teraz ja iść w jej kierunku. Stając nad nią uśmiechnąłem się i postawiłem swoją stopę pomiędzy jej piersi.
– Pozdrów ode mnie rodzinkę… - warknąłem i wbiłem jej ostry koniec gałęzi prosto w jej lewą pierś, przebijając ją na wylot. Jej krzyk i dźwięk pękających kości w jej żebrach wyrwał mnie z transu.
Resztkami sił zacząłem iść w jego stronę. Ostatkiem sił dotarłem do nieruchomego ciała mojego ukochanego. Ujrzałem jak jego klatka piersiowa porusza w szybkim tempie. Czyli to co mu wlała to musiała być trucizna.
-Jest tak jak... myślisz... to trucizna... I nie ma na nią antidotum - Pao zacharczała cicho i odwróciła łeb w moją stronę. Nawet się nie obejrzałem w jej strone. - Tak na prawde to zawsze Ci zazdrościłam wiesz?... Zawsze to ty byłeś tym pełnym energii i ciepła chłopakiem. Ty miałeś prawdziwych przyjaciół ja zaś tylko takie na pokaz... Zanim umrę mam prośbę.. - z tego braku energii musiałem się przesłyszeć ale, podczas jej przemowy usłyszałem szloch. - Weź moją różdżkę. Jest prawie identyczna jak twoja. Przepraszam za wszystko. Żegnaj bra...ci...sz...ku. - wyszeptując ostatnie słowa, odeszła na zawsze. Ja zaś upadłem na ziemię i pozostałe co pamiętam, to białe smugi, później już tylko ciemność.


Ocknąłem się jakieś trzy dni później w wiosce centaurów. Byłem przemęczony i cały obolały. Ledwo mogłem się poruszać. Na szczęście dzięki pomocy Nestora ustaliłem wszystkie fakty, jednak dowiedziałem się, że prawie setka centaurów jest zatruta. Musiałem zacząć działać. Następnego dnia, pojawili się aurorzy, którym opowiedziałem co się stało, oczywiście pomijając kilka faktów. Centaurom udało się złapać się jednego ze śmierciożerców, z którego wycisnęli wszystkie potrzebne informacje. Dzięki temu szybko odnaleźliśmy laboratoria Paolin, a w nich resztki jej trucizny.
Nadszedł czas bym rozpoczął pracę nad andidotum..

sobota, 2 lipca 2016

28. Użyję cię (Alex)

W momencie gdy byłem już niemal pewien, że monolog Angie będzie trwał w nieskończoność, moje męki zostały samobójczo ukrócone przez żabojada. W jego obronie nie stanąłem, bo i po chuj, skoro debil sam się wkopał, ciągnąc za tą pieprzoną nitkę. Zamiast więc bronić żabojada przed diabelskim gniewem pewnej porąbanej wiedźmy, wykorzystałem sytuację i spierdoliłem na zewnątrz.
Zeszłej nocy moje plany ostro się rozpierdoliły i to tylko i wyłącznie z mojej winy. Skaza trafił do Munga, gdzie bardzo szybko został przejęty przez ojca Luki. Który, rzecz jasna, od razu chciał wiedzieć jakim cudem został ranny, skoro jeszcze kilka godzin wcześniej wszyscy pokładaliśmy się po łóżkach, w jego własnym domu. Na szybkiego wymyśliłem jakąś bajeczkę, zwalając winę na kogo się dało, z młodszą siorą żabojada włącznie. I chuj, zasłużyła. Ostatecznie stary postanowił zapomnieć o całym incydencie, ale napięcie w całym domu zostało. Trzeba było zbierać stamtąd ekipę i wypierdalać.
Ewentualnie wypierdalać bez nich.
Kamieniczka w której mieszkali Delacour mieściła się niemal w centrum Paryża, niedaleko od jednego z pomniejszych kanałów. Usiadłem nad jego brzegiem, wyciągając ze zmiętoszonej paczki dwie fajki i odpaliłem jedną. Drugą odłożyłem obok na ławce, zaciągając się dymem. O tym, że nie wracam do szkoły wiedziałem już chyba od czasu ataku na Hogsmeade. Wojna się rozwinęła i czas najwyższy bym wziął sprawy w swoje ręce.
Chuj.
Kurwa.
Nie mogłem się lepiej przygotować. Wszystko było dopięte na ostatni guzik i nawet ranny Skaza nie zmieniał stanu rzeczy. Ludzie czekali na rozkazy. Ludzie czekali na dowódcę. A ja siedziałem we Francji, wynajdując coraz to nowe wymówki i odwlekając moment pożegnania, jak jakiś rozmemłany dzieciak!
-Ile ty masz lat?
Madame usiadła obok na ławce, wsuwając leżącą tam fajkę do krwisto czerwonych ust. Wysunąłem w jej stronę zapalniczkę, a ona skarciła mnie wzrokiem.
-Jesteś pewien, że powinieneś jarać przy własnej matce? -warknęła.
Parsknąłem.
-Taka z ciebie matka, że nawet nie wiesz ile mam lat.
-Wiem, że jesteś zbyt młody na papierosy -odparowała natychmiast. -To mi wystarczy.
Chwilę ćmiliśmy pety w ciemności, milcząc.
-Dlaczego mnie szukałeś? -spytała w końcu.
-Bo mi wisisz prezenty urodzinowe z 16 lat.
-Alex...
-Ten napad na bank był tylko przykrywką, prawda? -zerknąłem na nią. -Tak naprawdę skradłaś coś Voldemortowi. Dlatego ścigają cię śmierciożercy. Muszę wiedzieć co to było.
Wsunęła papierosa do ust i sięgnęła do kieszeni płaszcza. Po krótkiej chwili wyciągnęła z niej małe zawiniątko. Położyła je sobie na kolanach i rozwinęła ostrożnie. Blask księżyca oświetlił srebrzysty diadem w kształcie jakiegoś ptaszyska.
-Co to jest? -zmarszczyłem brwi. Nie biżuterii się spodziewałem.
-Nie wiem -Madame ponownie zawinęła diadem w chustę. Nie schowała go jednak. -Dostałam tylko instrukcje że należy go skraść i ukryć. I pod żadnym pozorem nie dotykać.
-Dasz mi go?
Parsknęła śmiechem.
-Oczywiście że nie -pokręciła głową z rozbawieniem. -Chociaż faktycznie, pomyślałam o tym. Ale ty nie jesteś już kimś, komu mogłabym oddać coś tak potężnego na przechowanie.
Wzruszyłem ramionami.
-Ukryjesz go więc?
-W Hogwarcie. Ale nie ja. Nie mam tam dostępu.
Zamyśliłem się na moment.
-Następnym razem nawiedź Lukę. Nie jest takim kretynem na jakiego wygląda. Ukryje go dla ciebie.
Pokiwała powoli głową. Przez dłuższą chwilę dalej siedzieliśmy w ciszy. W końcu się przemogła.
-Nie powinieneś przyprowadzać tu Angie. Nie powinieneś jej wciągać w tą wojnę. Nie po to was od siebie odsunęłam..
-Sama się do mnie przyczepiła. Chyba jej się wydaje że się we mnie kocha -nic się we mnie nie poruszyło. Eliksir, który dała mi Lenora skutecznie wytłumił wszelkie głębsze emocje jakie mogłem mieć względem mojej siostry. -Ale to już nie nasze zmartwienie. Nie wracam do Hogwartu.
Madame Avatar spojrzała na mnie zaskoczona.
-Pardon, że co?
-Moi ludzie są gotowi by dołączyć do walki. Skaza przygotował mi siedzibę w Egipcie. Wyjeżdżam tam niedługo...
-Alex, jesteś dzieckiem, do cholery. Nie potrzebujesz tej wojny!
-Ale ta wojna potrzebuje mnie.
Ramiona jej opadły. Zabawne, że nawet jeśli widziałem ją pierwszy raz na oczy, coś we mnie od samego początku widziało w niej matkę. Byliśmy zbyt podobni. Dopasowała się do mojego życia szybko i niemal niezauważalnie, tak bym nie mógł jej z niego wyrzucić, tak jak zrobiłem to z Angie.
-Alex, nie po to was chroniłam..
-Oczywiście że tak. Zrobiłaś co mogłaś by nas chronić. I przez swoją słabość prawie wylądowałaś w Azkabanie. I teraz musisz się ukrywać jako mugol. Nie popełnię tych samych błędów. Dlatego nie pozwalam im iść za mną. Dlatego zostawię ich samym sobie, niech się nawet debile sami pozabijają. Nie będę tak słaby jak ty..
Obróciłem się z tryumfem w jej stronę i znieruchomiałem. Wpatrywała się we mnie oczyma pełnymi niedowierzania i... żalu...
-Jak straszne życie musiałeś wieść, skoro myślisz, że największym błędem mojego życia była wasza dwójka..? -spytała cicho.
W piersi rozkwitł mi kwiat bólu. Zacisnąłem zęby i wstałem gwałtownie. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem co zrobić z rękoma.
-Nigdy, nawet przez ułamek sekundy nie żałowałam że was urodziłam -kontynuowała, już głośniej. -To tej wojny żałowałam. Tego, że zamiast spędzić życie z wami, musiałam kontynuować swoją walkę. Nie kochałam waszego ojca. Ten romans był przypadkiem. Ale nie ani przez chwilę tego nie żałowałam.
-Zamknij się -warknąłem.
-Jeśli zechcesz dołączyć do tej wojny, nie powstrzymam cię. Ale przemyśl to. Nie jesteś sam, Alex. Nigdy nie byłeś. To nie jest wasza wojna.
Ten same bzdury, które wygadywali inni. Zostaw, nie ruszaj, schowaj się w domu, zasuń rolety i udawaj że wybuchy za oknem to tylko fajerwerki. Wcisnąłem dłonie głęboko w kieszenie. Po krótkiej chwili odchrząknąłem i obróciłem się w stronę kobiety.
-Użyję cię -mruknąłem, powoli zwalczając to żałosne uczucie w piersi. -A ty sama się na to zgodzisz. Pewnego dnia do ciebie przyjdę, a ty zrobisz to co ci każę, choćbyś miała umrzeć. Użyję cię.
Skinęła głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.
-Nie potrzebuję żołnierzy, którzy będą dla mnie walczyć całe życie. Wystarczy mi, jeżeli się zjawią wtedy, gdy ich przywołam. Możecie sobie żyć swoim żałosnym życiem. Ale jednego dnia was wykorzystam. Jednego dnia rzucicie wszystko w przeciągu minuty i wykonacie jeden, jedyny rozkaz.
Słuchała mnie w milczeniu. W końcu uśmiechnęła się lekko.
-Co dostanę w zamian?
-Coś czego pragniesz najbardziej na świecie.
-A jeśli pragnę byś wrócił do szkoły i chociaż skończył ją jako zwykły dzieciak?
Nosz, kurwa, ależ mnie złapała. Powoli skinąłem głową. Zamyśliła się, po czym sięgnęła do kieszeni, tym razem wyjmując z niej zwitek papieru. Podała mi go.
-Co to? -zmarszczyłem brwi.
-William. A właściwie to, co powinieneś o nim wiedzieć -wstała powoli. -Nie wysłałam Skazy do ciebie by cię chronił. Wysłałam go, byś ty ochronił jego.
Odwinąłem zwitek i przeczytałem pochyłe pismo Madame. Potem wyprostowałem się z uśmiechem. To dlatego ten skurwiel był tak potężny... Zachichotałem pod nosem i sięgnąłem do kieszeni po zapalniczkę, by spalić notkę. Szybko jednak się rozmyśliłem i zamiast tego rozpiąłem runy zabezpieczające magiczną bransoletkę na moim przegubie.
-Incendio -mruknąłem, a wtedy w dłoni zajaśniał mi niewielki płomyk.
Spaliłem zwitek papieru i strzepnąłem szary popiół z rękawa. Gdzieś w oddali startowała pewnie sowa z moim pierwszym ostrzeżeniem o użycie czarów poza szkołą. Rozbawiło mnie to jeszcze bardziej. Skinąłem na milczącą Madame.
-Teraz nie ma odwrotu -mruknąłem wesoło.
Ruszyłem w ciemność, za plecami zostawiając kamieniczkę Delacour i swoich przyjaciół.


Wowowowowow! Cóż to się dzieje?
Ano dzieje się tyle, że Szajbusi stoją u progu przełomu. Notki ze szkoły pewnie będą się pojawiać nadal, jednak główna fabuła pożegnała już szkołę na zawsze (notki fabularne możecie poznać po tym, że mają przed tytułem numer rozdziału). Teraz wchodzimy w drugi etap historii.
Aktualizacja Szajbusów 2: trafiliśmy na kolejny problem, z którym muszę się zmagać, więc premiera bloga znów się oddaliła. Ostatecznie postanowiłam pozwolić tamtej historii by rozwinęła się sama i jej bynajmniej nie popędzać. Do tego czasu Szajbusi 1 wciąż będą was nękać tak często, jak tylko będę miała czas na pisanie.